wtorek, 2 grudnia, 2014
Sloterdijk Peter, Gorliwość Boga. O walce trzech monoteizmów, wyd. Aletheia, 2013; przeł. Bogdan Baran,
Od pierwszych swoich publikacji (w zasadzie chodzi o drugą książkę, bo wcześniejszych artykułów na ten temat przywoływać wstyd) zwalczam bałamutną tezę, że wszystkie religie są równe. Teza ta wynika wyłącznie z lęku przed narażeniem się ludziom różnych religii oraz ze świadomości, że nauka jest równie niekompetentna w ocenianiu treści wierzeń religijnych pod kątem ich prawdziwości (rzeczywistości nadprzyrodzonej nie można zbadać narzędziami przeznaczonymi do badania rzeczywistości przyrodzonej, na tym wszak polega różnica między nimi). Religie same jednak, choć zajmują się rzeczywistością nadprzyrodzoną przynależą do tego świata i w tym świecie działają, zostawiając swe wzniosłe lub krwawe ślady. Można więc na gruncie socjologii oceniać ich wpływ na społeczeństwa i jednostki ludzkie (naturalnie po, jak podkreślał Weber, określeniu kryteriów tej oceny). Dlatego też książkę Gorliwość Boga. O walce trzech monoteizmów niemieckiego filozofa Petera Sloterdijka czytałem z wielką przyjemnością. Pozwala on bowiem pójść krok dalej poza prostym “po owocach poznaje się drzewo”, dowodzi mianowicie, że pewne istotne społecznie właściwości religii wynikają już z podstawowej logiki, na której oparta jest ich dogmatyka, a zatem: "pokaż mi korzenie, a powiem ci, jakie będą owoce".
Autor jest filozofem i teoretykiem kultury. Pozostaje pod wyraźnym wpływem Nietzschego, choć moim zdaniem nie osiąga (przynajmniej w tej książce) głębi i „gęstości” myśli swego mistrza. Ot, Nietszche dla współczesnego czytelnika (nie jest to komplement).
Wykład stanowiący zawartość tej książki wygłoszony został w związku z otwarciem galerii Artneuland W Berlinie (20 listopada 2006), mającej wspierać świecki trialog Arabów, Izraelitów i Europejczyków.
Zaiste, jeśli wśród słuchaczy zdarzył się ktoś, kto miał na myśli jakiś inny niż świecki dialog, a zwłaszcza lansowany od ostatniego soboru „dialog międzyreligijny”, nietęgą musiał mieć minę. Na pewno udało się autorowi zjednoczyć reprezentantów trzech religii monoteistycznych w solidarnej nienawiści do niego.
Różnego rodzaju obrońcy chrześcijaństwa w pierwszych zdaniach podnoszą, iż obecnie bardzo modne jest krytykować tę formę monoteizmu, gdyż nic za to nie grozi, a nawet działalność taka może przysporzyć popularności, ale niechby kto spróbował krytykować islam, albo judaizm – tak, to byłaby dopiero odwaga cywilna. Z tego punktu widzenia odwagi cywilnej autorowi odmówić nie można, zarzutami dość sprawiedliwie obdziela wszystkie trzy religie, a nawet – i to już rzadkość zupełna – także czwartą formę monoteizmu, o czym niżej.
Nie nawykłem do czytania filozofii współczesnej, więc skłonny jestem winę za fakt, że niektóre fragmenty brzmią dla mnie jak postmodernistyczny bełkot, brać na siebie i swoje niedouczenie. Przede wszystkim dlatego, że zasadniczo ciąg rozumowania jest systematyczny i klarowny. Większych błędów faktograficznych nie stwierdzono, upodobanie autora do abstrakcyjnych schematów kombinatorycznych (zwłaszcza dość jałowy rozdział III czy IV) można wybaczyć. Zasadniczy cel książki, czyli uchwycenie konsekwencji przyjęcia monoteistycznego światopoglądu, wydaje mi się osiągnięty przez autora w sposób przekonujący.
Cenne jest podważenie wielu zdroworozsądkowych przesądów teologicznych, jak na przykład tego, zgodnie z którym judaizm, chrześcijaństwo i islam czciły w istocie tego samego Boga. Autor po imieniu nazywa dość swobodny stosunek religii monoteistycznych do swoich poprzedników pisząc np.
„Zaistniała wtedy potrzeba wprowadzenia jakiegoś poczciwego ojca, który choć trochę pasowałby do tego zdumiewającego syna. Chrześcijańska modyfikacja Boga miała oczywiście bardzo niewiele wspólnego z Jahwe z pism żydowskich” (37).
Podobne zawłaszczenie wcześniejszej tradycji dokonało się na polu obrzędu. Sloterdijk pisze:
Największe jednak zwycięstwo nowa religia odniosła na polu obrzędu. Dokonała tego dzięki przemianie żydowskiego święta Paschy w chrześcijańską komunię – pirackie działanie, które trzeba pojmować jako najbardziej brzemienny w skutki historyczny przykład ‘refunkcjonalizacji’ w sensie twórcy teatralnego Brechta (51)
chrześcijaństwo weszło w posiadanie jednoznacznego obrzędu maksymalnego stresu (51)
Inspirujące wydaje się powiązanie monoteizmów z pustynią, jako środowiskiem wrogim i opozycyjnym miastu – tradycyjnemu królestwu politeizmów. O islamie: "Bóg jest przedłużonym do nieba nomadą, który wspomina swoje wydmy” (67). Może dlatego Europa, gdy jej dać monoteizm, jak chrześcijaństwo, “popsuje” go, tak, że stał się częściowo politeistycznym w gruncie rzeczy przedsoborowym rzymskim katolicyzmem z zastępem świętych, kręgami aniołów i symetrycznie diabłów. Może jedną z przyczyn stopniowego upadku Kościoła w Europie jest jego powrót do Jerozolimskiej cywilizacji pustyni (dehellenizacja)? Ciekawe, czy taka sztuczka (repoliteizacja monoteizmu) mogła by się udać z islamem…
Dla każdego prawdziwego zeloty jest oczywiste, że ludzie na początku, jeśli im nie przeszkodzić to i przez resztę życia mogą być tylko poganami – anima naturaliter pagana. Potrafią doprowadzić tylko do wspaniałych występków, jeśli nie zderzą się z “prawdziwym Bogiem” i jego niewygodnymi posłańcami. Dlatego nie można zostawić ich w spokoju i należy gdzie się da zwalczać ich nawyki. Ponieważ zaś przedmonoteistyczne nawyki są zawsze jakoś złymi nawykami, na porządku dziennym po monoteistycznej cenzurze stoi reedukacja rodzaju ludzkiego. Obowiązuje sentencja “Bowiem karci Pan, kogo miłuje” (Prz 3,12 i Hbr 12,6). Jeszcze Hegel nazywa to “wyższym stanowiskiem”, że “człowiek jest z natury zły – jest on zły dlatego, że jest czymś naturalnym”. Bez zagrożenia karą ze strony prawa, w innych kontekstach zwanego “porządkiem symbolicznym”, człowiek nie stanie się, w przekonaniu jego monoteistycznych gnębicieli, takim, jakim powinien się stać. Prekursorskie powiedzenie Robespierre’a “kto drży, jest winien” płynie jeszcze całkowicie z ducha tej wzniosłej pedagogiki”. (187)
Autor stara się – tam gdzie to możliwe – wystrzegać taniego psychologizmu i wskazywać, że u źródeł różnych właściwości omawianych religii tkwią przyjęte rozwiązania logiczne. Chwilami jednak sięga do Nietzscheańskiego pojęcia resentymentu, jak gdy omawia przyczyny przekształcenia się chrześcijaństwa z religii miłości w religię lęku.
“Gorliwa bojowość wczesnych chrześcijan już wcześnie i gwałtownie zderza się z faktem, że garstka wiernych w nieunikniony sposób stoi wobec przeważającej większości ludzi, dla których wiara nowego wyznania nic nie znaczy. Gorliwi mszczą się za to, gdy wierzących inaczej określają mianem niewiernych (…). Dlatego od pierwszych dni wieść o zbawieniu otacza się eskortą gróźb, które nieprzekonanym stawiają przed oczy rzeczy najgorsze (…) Już więc w pismach apostoła narodów [1Kor13,1; 2Tes1,8-9] głosi się miłość, która w razie nieodwzajemnienia przeradza się w żądną eksterminacji złośliwą satysfakcję” (86)
Szczególnie posępną postacią w historii chrześcijaństwa jest w ujęciu Sloterdijka Augustyn, wynalazca metafizyki predestynacji, która "jawi się jako najbardziej bezdenny system straszenia, jaki znają dzieje religii” (88). W konsekwencji
Ponieważ metafizyczna groza nieuchronnie przekłada się na psychiczną, a ostatecznie także na fizyczną, Augustiańska bezlitosna teoria łaski sprawiła, że bilans okrucieństwa dla świata schrystianizowanego przez Ewangelię wypadł wyższy, zamiast sie obniżyć. W tym sensie krytycy chrześcijaństwa trafiają we wrażliwy punkt, gdy twierdzą, że często samo wzniecało ono zło, od którego potem obiecywało uwolnić (91)
Do sumy owych okrucieństw autor nie dolicza jednak krucjat, które jego zdaniem były uprawnionym ruchem obronnym przed ekspansją militarystycznego islamu.
Warto na koniec dodać, że podtytuł książki jest mylący. W istocie jest w niej bowiem mowa o czterech, a nie trzech monoteizmach. Tym czwartym jest świecki "monoteizm człowieka", który wprawdzie przedstawia siebie w opozycji do jakichkolwiek religii, to jednak dzieli z niektórymi z nich, właśnie monoteistycznymi, szereg najbardziej posępnych właściwości. Analizowanie jakobinizmu czy komunizmu jako religii nie jest niczym nowym, starczy odpowiednio rozszerzyć definicję religii by objąć nią dowolne ruchy zbiorowe (definicja Durkheima nadaje się do tego doskonale), jednak dla Sloterdijka przyczyną, dla których ideologie te mają na sumieniu blisko sto milionów ofiar nie jest to, że przypominały one religie. Przypominały one religie, gdyż opierały się na tej samej monoteistycznej logice, która generuje gorliwość, fanatyzm, absolutyzm moralny.
Nie bez powodu przedstawiciele protestantyzmu i katolicyzmu spierają się teraz o tantiemy od praw człowieka. Najdobitniej rysują się ciągłości, gdy przyjrzeć się przejęciu monoteistycznych modeli chrześcijańskiego typu przez zwolenników świeckiej nowoczesności. Dotyczy to zwłaszcza jakobińskiego fanatyzmu Kościoła ludzkości. Także bojowość leninowskich zawodowych rewolucjonistów, a nawet furia czerwonogwardzistów w Chinach Mao Zedonga zawierają elementy kontynuacji chrześcijańskiego uniwersalizmu niechrześcijańskimi środkami. Można je w pełni pojąć tylko jako zdziczałe naśladownictwo apostolskiego modus vivendi. Jakkolwiek niewiarygodnie to brzmi, także chińscy studenci, którzy upokarzali swoich profesorów, chłostali ich i mordowali, uważali się za działających w roli ambasadorów dobra i emisariuszy ogółu. Gdyby było inaczej, nie uległaby maoistycznej kolektywistycznej psychozie część zachodnioeuropejskiej inteligencji lat 60. i 70. XX wieku – nadal jeszcze jeden z najmroczniejszych rozdziałów nowej historii ducha. Przedstawiciele tych kręgów usłyszeli w chińskich ekscesach melodię hymnu wyzwolonego egalitaryzmu, która w Europie rozbrzmiała po raz pierwszy w okresie terroru jakobińskiego i którą potem śpiewano do najróżniejszych tekstów” (97).
Monoteizm oświecony także ma swoje dogmaty:
“nadał dogmatyczną moc niektórym uniwersalistycznym artykułom wiary. Należały do nich obowiązująca a priori jedność gatunku, niezbywalność państwa prawa, powołanie człowieka do panowania nad przyrodą, solidarność z poszkodowanymi przez los i wykluczenie doboru naturalnego wśród Homo sapiens. “Oświecenie” jest tylko popularną nazwą nieustającego literackiego soboru, podczas którego artykuły te są dyskutowane, uchwalane i bronione przed heretykami” (189)
Strukturę owej monoteistycznej logiki omawia Sloterdijk obszernie w rozdziale piątym, ukazującym także inne niż czysto teologiczna formy absolutyzmu, prowadzące do "Boga filozofów", rozumianego odpowiednio jako najwyższy byt lub najwyższy intelekt.
Ale jedno, czy dwuwartościowa logika monoteistyczna, skazująca wszystkich na wybór typu albo-albo, okazuje się być nie do zniesienia. Również dla samych monoteizmów, które wymyślają w rezultacie kategorie łagodzące napięcie (jak katolicki czyściec między niebem a piekłem czy muzułmańska dimmi). Logika trójwartościowa jednak, to połowiczne rozwiązanie, stąd powrót do wielowartościowości, jakim był włoski Renesans sięgający w nauce i sztuce do dziedzictwa politeistycznych Greków i Rzymian. Renesans, jak wiadomo, nie sięgnął jednak do faktycznego korzenia jakim dla każdej cywilizacji jest religia. Autorowi także pomysł wznowienia kultu dawnych bogów jawi się jako nierealny (czyżby był przekonany, że ludzie, społeczeństwa zachodnie nie potrzebują religii? ). Zamiast tego proponuje nowy Renesans sięgający jeszcze dalej w przeszłość, do kultury, gdzie nieubłagany konflikt między monoteizmem a politeizmem ujawnił się po raz pierwszy: do Egiptu. Na czym jednak miałby polegać? To chyba materiał na inną książkę.
(791)
VN:F [1.9.22_1171]
Rating: 5.5/10 (2 votes cast)
VN:F [1.9.22_1171]