Ten post przeczytano już109122razy.
Kontynuując rozważania z poprzedniego wpisu postawmy – jako problem socjotechniczny – pytanie: czy da się „wyhodować” umiarkowany islam i jak to zrobić? Nie mam tu na myśli populacji umiarkowanie islamistycznej, takiej, która wprawdzie sama nie dokonuje zamachów terrorystycznych, ale 2/3 z niej nie zadzwoniłoby na policję wiedząc, że ich znajomy taki przygotowuje (jak obecnie w GB). Chodzi o w miarę spójny, kulturowo dziedziczony, społecznie akceptowalny w naszej kulturze islamski system religijny, a nie jego akceptowalne przejawy.
Odpowiedź na pierwsze pytanie jest prosta: da się. Polakom się to swego czasu udało, czego przykładem są Tatarzy. Moim zdaniem, aby taki eksperyment się powiódł muszą być spełnione dwa warunki: ewoluować w kierunku wygaszenia tendencji niezgodnych z normami uznawanymi przez ogół społeczeństwa zacznie izolowana wspólnota muzułmańska w warunkach znaczącej i odczuwalnej przewagi militarno-policyjnej. Gdy każdy akt przemocy z jej strony spotka się z bezwzględną odpowiedzią przemocową (co ważne – obejmującą nie samych sprawców, ale całą współodpowiedzialną wspólnotę), jest szansa, że grupa z takich aktów zrezygnuje (najpierw tymczasowo, wreszcie definitywnie). Gdy będzie miała dodatkowo w tym interes, to proces będzie przebiegał szybciej. Ważne jest jednak, by była to grupa izolowana od wspólnot muzułmańskich żyjących w innych warunkach i mogących rozwijać bardziej dosłowne interpretacje „wersetów miecza”. Wszelki przepływ idei udaremni bowiem wysyłek reformatorskich myślicieli.
Myślę zresztą, że mistyczna reinterpretacja „wersetów miecza” nie musi być najlepszym możliwym rozwiązaniem. Znacznie wartościowsza – z ogólnospołecznego punktu widzenia – byłaby jakaś reinterpretacja pojęcia ummy, wspólnoty muzułmańskiej, tak by rozciągnąć je na całe społeczeństwo, do którego wspólnota muzułmańska należy, by muzułmanin traktował jako jej członka nie tego, kto podziela wspólną z nim wiarę, ale tego, kto przynależy do wspólnoty szerszej, narodowo/państwowej. Wówczas muzułmanie mogliby dla wspólnego dobra wprowadzić do naszej kultury nieco powiewu wojowniczości, przydatnego jak sądzę w tych niespokojnych czasach. Czy na gruncie teologii muzułmańskiej da się coś takiego wypracować? Nie mam pojęcia. Faktem jest, że Tatarzy walczyli w szeregach polskiej armii. Niedawno zresztą prezydent odznaczył jednego z nich. W ten sposób niebezpieczne inklinacje islamu można by ujażmiwszy zaprząc do działań dla wspólnego dobra.
Tak czy inaczej – w Polskich warunkach i w kontekście debaty o przyjmowaniu uchodźców – pomysł, by muzułmańskimi uchodźcami opiekowały się katolickie parafie (swego czasu, jeszcze przed słynnym apelem Franciszka wystąpił z nim abp. Gądecki) jest zupełnym nieporozumieniem. Jeśliby Polska zdecydowała się jednak jakichś przyjąć, to jedyne sensowne rozwiązanie to takie, aby przyjmowały ich (o ile się na to zgodzą) wspólnoty tatarskie i to tylko tylu, ilu nie zagrozi ich spójności. Powinny oczywiście otrzymywać na ten cel środki i wszelką potrzebną pomoc logistyczną.
Wszystko to wymaga jednak przezwyciężenia pewnego przesądu, upowszechnianego zresztą przez Kościół – że wszystkie religie są dobre, że państwo ma obowiązek je chronić i nie ma prawa ich oceniać. Oczywiście państwo nie może oceniać, czy religia jest prawdziwa czy fałszywa. Może jednak oceniać społeczne czy indywidualne skutki jej praktykowania.
Poprzedni wpis zakończyłem wskazaniem też drugiego nieszczęścia naszych czasów – zdziecinniałego chrześcijaństwa, które utraciło już wszelkie zęby, czy nawet tolerancję na sytuację konfliktu. Trudno już nawet o porządną teologiczną dysputę – teraz toczy się dialog. Nawet spadkobierczyni Świętej Inkwizycji – Kongregacja Doktryny Wiary toczy dialog z heretykiem zanim raczy zastosować wobec niego jakieś środki dyscyplinujące. Heretykom się to oczywiście podoba. Dla mnie – stojącego z zewnątrz – jest to tylko kolejny przejaw bezzębności. Ale spójrzmy na ten problem podobnie, jak na poprzedni: czy – hipotetycznie – dałoby się wyhodować chrześcijaństwu jakieś zęby, aby jak za dawnych czasów stawało w obronie, bodaj własnych wyznawców, dostarczało jakichś uzasadnień wojnie bodaj tylko sprawiedliwej, obronnej? Jeśli chodzi o Kościół katolicki – jestem pesymistą. Wynika to z kilku faktów (o innych zresztą pisałem w swojej książce): Kościół jest obecnie za duży, aby móc zmienić kierunek nadany mu przez Jana XXIII, zdecydowana większość biskupów wychowana została w atmosferze „ducha soboru”. Na ostatnim, przypominam, Synodzie ds Rodziny większość głosowała już za dowartościowaniem związków jednopłciowych. Teoretycznie mogłaby się dokonać w ramach Kościoła konserwatywna schizma (sądzę zresztą, że prędzej czy później się dokona). Ale powrót do przeszłości, jaki postulują niektórzy konserwatyści, nie rozwiąże podstawowej trudności, która cały kryzys zrodziła. Czy da się jeszcze – na serio – uzasadniać np. poszczególne sakramenty słowami Jezusa, co do których – w świetle badań historycznych – wiadomo, że nie niosły ze sobą takiego sensu? Kościół na swoje nieszczęście nie podjął rękawicy, jaką rzuciła mu historyczna rewolucja na naukach humanistycznych. Pierwotnie się od niej odciął (wrzucając do worka z „modernizmem”), a ostatecznie uległ. Francuska „nowa teologia” użyła historii by obalić historię, w imię tego, co było „na początku” podważono to, co nastąpiło potem. Z faktu, że doktryna ewoluowała uczyniono oręż przeciw tradycji. Tradycja była wobec tego bezbronna, gdyż – taka jak ci reformatorzy – deifikowała „to, co było na początku”. Czy można było inaczej? Nie orientuję się w teologii na tyle mocno, by dać jednoznaczną odpowiedź, dla ciekawych – polecam przeczytać co o chrześcijaństwie, Jezusie, apostołach i Pawle napisał w swej Filozofii religii Hegel. W skrócie: jego propozycja polega na tym, by potraktować serio obietnicę Jezusa, że Kościół zostanie dopiero oświecony przez Ducha św. Konsekwencją tego byłoby przyznanie, że nie tylko Jezus nie wiedział wszystkiego, że mógł się mylić czy nie objawić wszystkiego, podobnie apostołowie, że dopiero Kościół pod nadprzyrodzonym przewodnictwem mozolnie do prawdy dochodzi. To uczyniłoby Kościół odpornym na wszelkie badania historyków, bo jakie to ma znacznie, co Jezus „naprawdę” powiedział? Liczyłoby się tylko to, co Kościół – swego rodzaju Bóg na ziemi – aktualnie naucza. Ale czy dziś, po tym wszystkim, co się w Kościele dzieje po Janie XXIII, ktoś mógłby na serio twierdzić, że Kościół jest konsekwentnie prowadzony przez Ducha św.? To już pytanie zostawiam samym katolikom. (Nie wiem, co mnie pokusiło, by grzebać w ich działce. Na szczęście, biorąc pod uwagę, że specjalnie życzliwie do chrześcijaństwa nie jestem nastawiony, najpewniej nie posłuchają moich rad ).
Inaczej oczywiście wygląda sytuacja w obrębie niemożliwie zróżnicowanego protestantyzmu. Tam wojujących odmian chrześcijaństwa z pewnością nie zabraknie. Zwłaszcza wśród tych, które nie uznają bezwzględnego prymatu hermeneutycznego Nowego Testamentu nad Starym. Niestety, nie gwarantują one że będą bardziej znośne niż salafici.
(389)
Czy możliwy jest umiarkowany islam i wojownicza religia miłości?,
Duch Święty = know – how
Już pisałem, że mamy ogromną rzeszę humanistów i bardzo mało badań o charakterze praktycznym.
Zanim wstawimy religii sztuczną szczękę należałoby dokładnie przeanalizować eksperymentalnie jej skutki. Introdukcja „demokracji” w krajach arabskich zakończyła się katastrofą.
Memetyka mogłaby odpowiedzieć na wiele pytań, ale została utopiona przez swojego ojca i jego wychowanków.
Radykalny islam jest destylatem ropy naftowej, produktem toczącej się długotrwałej gry o ropę.